Kiedy pewnego zimowego dnia zeszłego roku przeczytałam, że amerykański oddział Atlusa szykuje angielską lokalizację
Persony Q2, nie posiadałam się radości.
Persona to moja ulubiona seria gier i choć generalnie nie lubuję się w
spin-offach znanych marek, tak tej odsłony nie mogłam odpuścić ze względu na bardzo przyjemne wspomnienia z pierwszej części,
Shadow of the Labyrinth. Euforia minęła jednak sekundę po przeczytaniu informacji o braku angielskiego dubbingu, tak bliskiego międzynarodowym fanom. W przeciwieństwie do wielu innych graczy, ja bojkotować grę za głupią decyzję wydawcy nie zamierzałam i wyłożyłam pieniądze na wersję standardową i kolekcjonerską (tę ostatnią dostępną jedynie w Stanach Zjednoczonych). Z perspektywy czasu absolutnie nie żałuję żadnego z zakupów i, mimo iż brak angielskich głosów znacząco wpłynął na jakość mojej rozgrywki, tak nadal uważam
New Cinema Labyrinth za najlepszy
spin-off serii.
Grę rozpoczynamy zejściem naszej Fantomowej gromadki do Mementos. Dzień jak co dzień, bohaterowie przemierzają niegościnny świat Morganobusem i sobie dokazują, ale nagle tracą kontrolę nad pojazdem i zostają przeniesieni do innego świata. Kamocity, gdyż tak nazywa się miejsce, do którego trafiają, jest miastem wzorowanym na filmach superbohaterskich, skąpanym w mroku i pełnym atrakcji dla nocnych marków. Podczas eksploracji nasza ekipa, dziwnym trafem uszczuplona o Makoto i Haru, poznaje Kamoshidamana, superbohatera i strażnika miasta, który z jakiegoś powodu z wyglądu i charakteru niebezpiecznie przypomina ich pierwszego nemezis, zdegenerowanego moralnie nauczyciela Kamoshidę. Podobnie jak swój pierwowzór, Kamshidaman jest tyranem, traktujących wszystkich z góry i zmuszającym do poddaństwa. Nic zatem dziwnego, iż
Phantom Thieves, wyznający wolność i sprawiedliwość, nie są mile widziani w mieście "prawa".
Kamocity szybko staje się dla naszych bohaterów areną walki, ale po drodze udaje im się znaleźć bezpieczną przystań - wyrwa w przestrzeni, którą odnajdują prowadzi do pustego kina będącego odrębnym wymiarem. Na widowni Złodzieje poznają Hikari i Nagi, z których ta druga przedstawia się jako kierowniczka przybytku. Kobieta wyjaśnia, iż Kamocity nie jest innym światem, a filmem, puszczanym w kółko przez tajemniczego kinooperatora. W przeciwieństwie jednak do tradycyjnych filmów, ten jest w pełni interaktywny i przybysze mają realny wpływ na jego fabułę. Bohaterowie są skonfundowani całą tą sytuacją, ale gdy okazuje się, że to Kamoshidaman stoi za porwaniem Makoto i Haru,
Phantom Thieves nie wahają się wypowiedzieć superbohaterowi, a raczej superzłoczyńcy, wojny.
Choć wstęp do fabuły może na pierwszy rzut oka wydawać się absurdalny, jest on tylko pretekstem do opowiedzenia głębszej, ciekawszej historii związanej z nową bohaterką Hikari. Jak na grę z serii
Persona przystało, danie główne jest nam serwowane dopiero kilkadziesiąt godzin później, gdy już poznamy wszystkie zasady rządzące światem i sami zaczniemy dostrzegać pewne zależności.
New Cinema Labyrinth, podobnie jak pierwsza część,
Shadow of the Labyrinth, rozkręca się w ślimaczym tempie, ale absolutnie nie jest to czas zmarnowany. Podczas gdy pierwsza połowa gry to jedna, wielka układanka, której fragmenty przyjdzie nam znaleźć i dopasować, druga to już wartka akcja, przypominająca ostatnie dni w głównych odsłonach. Historia jest prostolinijna i opiera się przede wszystkim na interakcjach postaci. Sceny mają najczęściej wydźwięk humorystyczny, ale i zdarzają się te poważniejsze, odkrywające lęki i problemy dobrze nam znanych bohaterów.
Nasza ekipa z osiemnastu postaci w
Shadow of the Labyrinth rozrosła się o członków
Phantom Thieves oraz protagonistkę
Persony 3 Portable, czyli kolejną dziesiątkę. Prócz dwudziestu ośmiu grywalnych bohaterów
New Cinema Labyrinth zaszczycili obecnością również mieszkańcy
Velvet Roomu (niestety ponownie bez Igora)
oraz trójka świeżaków: Hikari, Nagi oraz tajemniczy Doe. Liczba postaci, podziały na zespoły i relacje pomiędzy poszczególnymi członkami moją przerazić ludzi niezaznajomionych z serią, ale faktem jest, że seria
Q do takowych nigdy nie była i nadal nie jest kierowana.
Shadow i
New Cinema Labyrinth to gry tylko i wyłącznie dla weteranów
Persony, którzy zdążyli poznać i polubić ich bohaterów.
Miłym zaskoczeniem jest nowa bohaterka, Hikari. Śladem
Shadow of the Labyrinth sequel wprowadza dwie nowe, niespotykane nigdzie indziej postaci, wokół których rozwija się fabuła: wcześniej wspomnianą dziewczynę oraz kierowniczkę kina, Nagi. W przeciwieństwie do Rei i Zena z poprzedniczki, Hikari da się naprawdę lubić. Jej kreacja nie jest kreskówkowa (w porównaniu do ciągle obżerającej się Rei wypada zaskakująco poważnie), ani nachalna - z początku bohaterka snuje się gdzieś w tle, ale wraz z postępem fabuły wychodzi z cienia postaci pobocznej. Nie jest również grywalna, chociaż nie pozostaje też do końca bierna podczas walki. Największą zaletą Hikari jest niewątpliwie zagadka jej tożsamości oraz obecności na widowni. Dziewczyna ma amnezję, lecz z jakiegoś powodu ten fakt jej nie przeraża i dopóki
Phantom Thieves nie pojawiają się na scenie, nie robi nic, aby przypomnieć sobie kim jest. Dziwne, prawda? O Nagi nie chcę się w ogóle wypowiadać ze względu na potencjalne
spoilery oraz ponieważ nie ma tak naprawdę o czym wspominać. Kobieta jest po prostu nijaka.
W opiniach na temat gry, zarówno pierwszej części, jak i
sequelu, często przewija się argument spłycenia postaci do ich charakterystycznych cech. Cóż, choć uwielbiam serię
Q, trudno mi się z tym nie zgodzić. Bohaterowie faktycznie są mocno okrojeni względem pierwowzorów z głównej serii, zazwyczaj o te najbardziej ludzkie cechy, czyli strach, niepewność, ból po utracie najbliższych, czy wewnętrzny konflikt z samym sobą. Pod tym względem największą zmianę przeszedł mój ukochany Akihiko - kiedy w
P3 chłopak prezentuje całe spektrum emocji (jego "motywem przewodnim" była żałoba i mozolne podnoszenie się z kolan), tutaj jedyne o czym myśli, to bitka i szejki proteinowe. Dla porównania, w oryginale kwestia suplementów przewinęła się... raz? Może dwa? I to tylko w formie żartu.
O ile jednak zniekształcenie charakterów postaci do ich wybujałych, przesadzonych cech jest do pewnego stopnia
downgrade'm i może się nie podobać, tak mi wcale to nie przeszkadzało. Włączając grę, czy nawet wcześniej, kupując ją, należy mieć świadomość, iż
Persona Q to przede wszystkim komedia i wcale nie aspiruje do bycia kolejną główną odsłoną serii. Obie gry są mocno nastawione na słowne przepychanki między bohaterami, humorystyczne sytuacje i lekką, zabawną rozgrywkę. Może to wina złego marketingu, że
trailery i zapowiedzi jasno tego nie definiują, no ale z drugiej strony, po premierze
Shadow of the Labyrinth nikt nie powinien oczekiwać po
New Cinema odejścia od komediowej konwencji.
Przechodząc do następnego tematu, świetnie prezentują się nowe
dungeony. Już te w
Shadow of the Labyrinth były kolorowe i ciekawe (np. pamiętne
Group Date Cafe), ale tutaj Atlus przeszedł samego siebie. Mimo iż początkowa lokacja, Kamocity, wypada buro i monotonnie, im dalej, tym lepiej. Każdy kolejny świat jest inspirowany konkretnym gatunkiem filmu i posiada pewien
twist, powiązany z konkretną postacią i drużyną. Efekt ma wydźwięk humorystyczny, lecz jednocześnie odkrywa karty fabuły.
Dungeony z czasem się wydłużają i komplikują - pojawiają się nowe przeszkody, silni przeciwnicy blokujący drogę lub sekwencje prostych układanek.
Labyrinth w tytule zobowiązuje i bez mapy, którą na bieżąco rysujemy na dolnym ekranie konsoli, gra jest praktycznie nie do przejścia. Fani eksploracji będą mieć pełne ręce roboty.
Grając w pierwszą część serii,
Shadow of the Labyrinth, za każdym wypadem do lochu miałam nie lada zagwozdkę: kogo tym razem dodać do drużyny? Wybór zaledwie czterech postaci (wybranego na początku protagonisty nie dało się usunąć z
party) z
roostera osiemnastu był trudniejszy niż sama gra. Dlatego przez 90% czasu chodziłam z tym samym, niezmiennym
squadem, który najbardziej mi podpasował pod względem umiejętności. Oczywiście niektóre zadania poboczne zachęcały do wypróbowania różnych wojowników, ale zastąpienie jednego wojaka drugim na czas trwania
side questa, nie różnicowało rozgrywki na długo. Na szczęście, Atlus wyszedł problemowi naprzeciw i w
Q2 nie tylko zmieniono strukturę zadań (teraz wymagają obecności w drużynie nie jednego konkretnego bohatera, a kilku, zazwyczaj dwóch lub trzech), ale i postaci co jakiś czas otrzymują wzrost statystyk i zwiększone zdobywanie punktów doświadczenia. Jeśli zatem wybieramy się do
dungeonu, a któryś z wojaków obwieszcza, że akurat ma ochotę na rozwałkę, warto wziąć go ze sobą niezależnie od
levelu. Na pewno dobrze poradzi sobie w walce, a i zdobędzie trochę
expa.
Przy okazji, jeśli znudzi nam się aktualny protagonista, zawsze możemy go usunąć z
party lub zastąpić go kimś innym.
New Cinema Labyrinth ma aż czwórkę głównych bohaterów, tzw. Dzikich Kart (
Wild Cards) i, choć fabuła faworyzuje Jokera jako przywódcę, nic nie stoi na przeszkodzie, aby drużynę od czasu do czasu poprowadziła np. jedyna kobieca protagonistka, Minako.
Seria
Q pod względem
gameplayu znacząco odbiega od głównej serii, a przynajmniej od cyferki trzy w górę.
Shadow of the Labyrinth i
New Cinema Labyrinth powstały na bazie innej gry Atlusa,
Etrian Odyssey (złośliwcy nawet twierdzą, że to
reskin), będącej typowym
dungeon crawlerem z perspektywy pierwszej osoby. Jako pięcioosobowa grupa przemierzamy więc korytarzowe lokacje i walczymy z losowo pojawiającymi się przeciwnikami. Na najniższym piętrze każdego ze światów czeka
boss, który odblokowuje dostęp do kolejnej lokacji. Podstawowe mechaniki gry są bardzo proste i intuicyjne, ale by nie było za łatwo i nudno,
New Cinema Labyrinth wprowadza kilka dodatkowych smaczków.
Przede wszystkim, weterani
Person będą musieli się przyzwyczaić, że ich ulubione postacie nie noszą już jednej persony, a dwie:
maina (swoją główną, niezbywalną personę)
i jednego
suba (wybraną przez nas z całej puli, którą w każdej chwili możemy zmienić). Ma to wyjaśnienie fabularnie i sprawia, iż gra jest bardziej przystępna. Mniej intuicyjny jest natomiast system
boostowania - nasza postać po zadaniu krytycznego obrażenia lub uderzenia w słaby punkt (tj. odpowiednim żywiołem lub rodzajem broni) nie dostaje już dodatkowego ruchu w turze, jak to miało miejsce w częściach 3-5, ale tzw.
boost. Ten sprawia, iż w następnej rundzie
zboostowana postać zaatakuje pierwsza i jej atak będzie darmowy (fizyczny nie zabierze punktów HP, a magiczny SP). Z początku obecna mechanika może się wydawać znaczącym
downgradem, ale szybko przekonamy się, że działa to perfekcyjnie. Co prawda walki są przez to dłuższe oraz bardziej ryzykowne (jeśli mając na sobie
boosta otrzymamy obrażenia, stracimy go w tej turze), warto jednak pamiętać, iż
dungeony w serii
Q są o wiele dłuższe, a jedynym sposobem na zregenerowanie pełni sił to powrót do kina, naszego
HUBu, także każdy darmowy atak jest na miarę złota.
Na modłę
Persony 5 do gry wprowadzono
Baton Pass, czyli przekazanie "pałeczki", w tym wypadku przerzucenia zdobytego przez jednego członka drużyny
boostu na drugiego. Z tą mechaniką mam już ogromny problem. Nie dość, że zamiana nie jest darmowa (kosztuje dwa punkty na pięć możliwych u naszego nawigatora), tak wykonanie ciosu kończącego (
All-out-Attack) jest zawsze lepszą opcją.
Baton Pass jest bardzo sytuacyjny i przez całą grę użyłam go maksymalnie z pięć razy, głównie gdy któryś z bohaterów zadał niespodziewany cios krytyczny.
Ostatnią ciekawą mechaniką są tzw.
Unison Skills - specjalne, dodatkowe ataki wykonywane przez postać z naszej drużyny oraz inną (jedną lub kilka) z rezerwy. Ataki te dostajemy w nagrodę za wykonywanie
side questów i są rezultatem zacieśniających się więzi między bohaterami. Choć ich pojawienie się podczas walki jest całkowicie losowe i nieprzewidywalne (odpowiada za nie ukryta statystka
party meter), jedno z akcesorium zwiększa szansę na ich wystąpienie.
Unison Skille wypadają świetnie i aż szkoda, że w grze brakuje osobnej zakładki, w której możemy podejrzeć naszą kolekcję (dziwne, zważywszy na dodanie przez twórców interaktywnego bestiariusza)
. Ponieważ
US jest ich aż dziewiętnaście (o ile dobrze liczę) i do zainicjowania wymagają konkretnych bohaterów w drużynie, może się zdarzyć, iż prędzej skończymy grę, niż zobaczymy je wszystkie - mi np. ani razu nie trafił się ten z trzema fajtłapami w rolach głównych. Cóż, pozostaje próbować, albo zwyczajnie obejrzeć je na
youtubie.
Do poważniejszych zmian względem
Shadow of the Labyrinth należy również trudność rozgrywki. Nie spodziewałam się tego, wybierając poziom
normal, ale gra na nim jest zwyczajnie za łatwa. Przez całe 90+ godzin zdarzyło mi się zginąć tylko raz, z rąk niekoniecznie potężnego, a bardziej upierdliwego przeciwnika. Sami wrogowie nie są przyczyną tej kwestii - ich słabości są bardzo różnorodne i rzadko zdarza się, aby w jednej walce uczestniczyło kilka tych samych maszkar. Przeciwnicy potrafią być bardzo wytrzymali, przez co walki mogą się dłużyć w nieskończoność (szczególnie, gdy spotykamy bestyję po raz pierwszy), ale nie zadają specjalnie potężnych obrażeń. Spadek trudności podyktowany jest raczej tym, że niemal od samego początku możemy stworzyć persony ze specjalnymi zdolnościami negującymi słabości naszych bohaterów. Uzbrojeni w takie
abilitki, wrogowie nie są już w stanie przebić się przez obronę i punkty HP postaci. Silniejsze maszkary i FOE też nie są zbytnim wyzwaniem. Podobnie złoci przeciwnicy, do których nie trzeba już podchodzić strategicznie. Kiedy złote rączki w
Shadow of the Labyrinth były jednymi z trudniejszych potworków ze względu na absurdalnie niską szansą na trafienie i zamiłowanie do ucieczki, tutaj wystarczy potraktować pacjenta odpowiednim atakiem lub ciosem krytycznym i wykonać
All-out-attack, aby się go na dobre pozbyć. Jedyny haczyk w tym, że im dłużej trwa walka, tym większe prawdopodobieństwo użycia przez złotego potężnego ciosu
Wrath of God. Z drugiej jednak strony, mając do dyspozycji wszystkie rodzaje ataków, trudno w ciągu dwóch tur nie odnaleźć słabości delikwenta (dodatkową podpowiedzią jest jego imię). Oczywiście za tak łatwą zdobycz nie dostajemy już worów złota i doświadczenia - zamiast tego z każdego złotego
dropi persona. Podsumowując, walki z cieniami nie należą do trudnych, za to potrafią być długie i nużące.
Kolejną kwestią wpływającą na trudność gry są dodatkowe opcje na zdobywanie poziomów doświadczenia. Ale, zaczynając od początku: nad wszystkimi bohaterami wisi tzw.
Wild Card level, czyli najwyższy aktualnie poziom wśród czwórki protagonistów. Nie ma znaczenia czy jest to Joker, Yu, Minako, czy Makoto - jeśli jeden z nich ma wyższy poziom niż pozostali, cała reszta może korzystać z person na tym
levelu. Nie sprawia to magicznie, iż postaci, którymi nie graliśmy ani razu będą automatycznie wymiatać (persona swoją drogą, ale statystyki swoją), natomiast to zawsze znaczące ułatwienie. Wraz z rozwojem fabuły w naszym ekwipunku znajdziemy przedmioty podnoszące jednorazowo
level wybranego bohatera do tego
Wild Card. Brzmi jak oszustwo, ale mając prawie trzydziestkę grywalnych postaci, oczywistym jest, że niektórzy pozostaną mocno w tyle. Dzięki
Growth Incense, bo tak się nazywa przedmiot, w zaledwie kilka sekund zamienimy słabiaka w masakratora, i choć ja skorzystałam z tej opcji zaledwie raz, pomysł ten bardzo mi przypadł do gustu. Kolejnym znaczącym ułatwieniem jest zamiana person w punkty doświadczenia podczas tzw.
Sacrifice Fusion. Poświęcając jednego naszego stworka (czasami też dodatkowo pieniądze), możemy podexpić pozostałe
suby, ale też i nasze
mainy. Oznacza to, iż nie ruszając tyłka z HUBu, szczególnie w dalszych partiach gry, możemy nabić chore ilości
exp w ułamkach sekund. W tym wypadku mam już mieszane uczucia i osobiście z tej opcji nie korzystałam aż do finałowej walki - wiedząc, jak długie te potrafią być w
Personach i ogólnie jRPGach, wolałam się na koniec wymaksować, niekoniecznie by zniszczyć
bossa, a raczej aby przyspieszyć bitwę.
Grafika pozostała niezmienna względem
Shadow of the Labyrinth i nie powala poziomem detali, jednakże winę za to nie ponoszą twórcy a ograniczenia samej konsoli. Modele postaci, poza nowymi bohaterami, są żywcem wyjęte z poprzedniczki i, choć nawet nie raczono zmienić im lub dodać nowych animacji, nadal prezentują się dobrze. Świetnie wypadają natomiast pełne szczegółów lochy i muzyka przygrywająca nam na każdym kroku. Utworów muzycznych jest naprawdę sporo - samych motywów bitewnych jest aż cztery (każdy inspirowany innym protagonistą). Fajnym smaczkiem jest również dodawanie kolejnych wokalów wraz z postępem fabuły - muzyka z menu wita nas głosem Lyn Inaizumi (
Persona 5), ale w momencie dołączenia do
Phantom Thieves innych zespołów, do utworu dołączają piosenkarze z pozostałych odsłon.
Jak widać,
New Cinema Labyrinth została poważnie podpimpowana w porównaniu do poprzedniczki. Większość zmian zaliczam na plus i tylko na niektóre kręcę nosem. Jednak rzeczą, której za nic nie potrafię wybaczyć Atlusowi to brak angielskiego dubbingu. Amerykańskie głosy były z serią od jej samego początku (
dual audio pojawił się dopiero przy piątej części) i gracze zdążyli się do niego przyzwyczaić i polubić. Ba, wybór aktorów głosowych w każdej osłonie był iście gwiazdorski, dzięki czemu zyskał rzeszę oddanych fanów. Sama nie wyobrażam sobie moich ulubionych postaci mówiących innym językiem niż angielski, chociaż, jak wszyscy dobrze wiemy,
Persona jest produkcją japońską, a bohaterowie rodowitymi Japończykami. Z ciekawości wysłuchałam próbek oryginalnego dubbingu w głównych odsłonach, ale tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że takowy nie jest dla mnie. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak podejście Atlusa do sprawy - zamiast wyciągnąć dłoń do fanów i spróbować wytłumaczyć swoją decyzję, amerykański oddział odwrócił kota ogonem, traktując brak angielskiego dubbingu nie jako wadę, a zaletę. Na materiałach promocyjnych widnieje bowiem taki oto tekst: "Poznaj historię
Persony Q2 z japońskim dubbingiem i angielskimi napisami. Tylko w tej grze po raz pierwszy usłyszysz oryginalne głosy bohaterów
Persony 3!". Fajnie, tylko po co? Co mi da, że w jednej grze posłucham japońskiego dubbingu, kiedy wszystkie inne odsłony już go nie zawierają? Od części pierwszej, przez
spin-offy, do piątej towarzyszą nam amerykańscy aktorzy głosowi, do których (chcąc, nie chcąc) zdążyliśmy się przyzwyczaić. Po kij to nagle zmieniać? Oczywiście, jeśli nie wiadomo, o co chodzi, zwykle chodzi o pieniądze i nie inaczej było w tej kwestii. Wystarczyło, że Atlus postawiłby sprawę jasno: "nie opłaca nam się zatrudniać trzydziestu
VA do gry na przestarzałą konsolę" i sprawa byłaby załatwiona. A tak pozostał niesmak.
Shame on you, Atlus!
Brak angielskiego dubbingu mocno dał mi w kość, jednak nie ostudził zapału do spędzenia z grą niemal setki godzin (dokładnie 93). Przez cały ten czas grałam z całkowicie wyciszonymi głosami, także nie jestem w stanie ocenić, jak tym razem wypadli Japończycy, natomiast nieme postacie nie były zupełnie dla mnie problemem (może dlatego, że namiętnie zagrywam się w
Pokemony, gdzie bohaterowie również się nie odzywają). Grało mi się bardzo przyjemnie, ale faktem jest, że lubię eksplorację i nie przeszkadzają mi
grind oraz
randomowe walki z przeciwnikami. Nie pamiętam większych dłużyzn lub nużących momentów, choć zdarzało mi się wściekać na starcia z tymi samymi wrogami kilka razy pod rząd. Ogółem
New Cinema Labyrinth oceniam bardzo wysoko, wyżej na pewno niż poprzedniczkę, i gdyby tylko dołożyć angielską mowę, rozpływałabym się nad grą, niemal jak nad głównymi odsłonami.
~Galeria~
***
Deweloper/wydawca: Atlus
Data wydania: 29.11.2018 (Jap), 04.06.2019 (Ang)
Gatunek: jRPG, duungeon crawler
Platforma: 3DS
Voice acting: japoński
Edycja pudełkowa: aukcje internetowe
Edycja cyfrowa: Nintendo store